Zwykle wyczuwam, kto mówi prawdę. Jak ktoś bardzo stara się mnie przekonać, jaki jest biedny, bo przez tydzień błąkał się po lesie, a stoi przede mną w „najkach” i ma kilka tysięcy euro, to zapala mi się czerwona lampka.
Z funkcjonariuszem Straży Granicznej pełniącym służbę w podlaskim ośrodku dla cudzoziemców rozmawia Emilia Świętochowska
Ośrodki pękają w szwach?
Tak. Jesteśmy na granicy wydolności. W ośrodku w Białymstoku jest ok. 150 ludzi, w Czerwonym Borze podobnie. W tym pierwszym zmieścimy może jeszcze z kilka osób, w tym drugim już nikogo. Do obu przyjmowane są wyłącznie rodziny i samotne kobiety. Wcześniej, kiedy białostocki ośrodek był tylko dla mężczyzn (od września 2012 r. do sierpnia 2021 r. – red.), normalny limit wynosił 90 kilka osób, maksymalnie 120.
Jak często przyjmowane są kolejne osoby?
Jak tylko zwolni się miejsce – gdy jakaś rodzina dostanie ochronę międzynarodową, zostanie wypuszczona z ośrodka ze względu na stan zdrowia albo przekazana Straży Granicznej w Niemczech, we Francji czy innym państwie unijnym. Bo jeśli ktoś ma rodzinę na Zachodzie i przeszedł w Polsce całą procedurę azylową, to dlaczego nie dać mu możliwości zamieszkania z bliskimi? To kwestia porozumienia się z władzami danego kraju, one muszą wyrazić zgodę. Czasem są też deporty. Na przykład niemieckie służby zawiadamiają nas, że taka a taka osoba jest u nich poszukiwana za popełnienie przestępstwa. I proszą o wydalenie. Niedawno mieliśmy też dwie rodziny z Iraku deportowane na własne życzenie. Byli u nas tylko przez kilka dni.