Mąż, policjant, czasem zapomni zabrać posiłku do pracy, normalna rzecz. Tak było dzisiaj.
Na służbie jak zwykle: zamieszanie, wezwania, a jeść trzeba. Okazało się, że małżonek ma do załatwienia sprawy „na mieście”. Tak się złożyło, że byłam niedaleko i proponuję, że kupię mu coś do jedzenia. Po żmudnych namowach- zgadza się (mąż jest bardzo pryncypialny, jeśli chodzi o takiego typu “akcje” ).
I wtedy się zaczyna..
Czując się jak tajny agent, z tajnym zadaniem (co najmniej wagi państwowej), ruszam co sił w nogach do najbliższego sklepu. Skupiona biorę jakąś kanapkę na szybko, drżąc, by mąż nie przyjechał przede mną i nie stał przed sklepem dłużej niż kilka sekund. Nerwowo pośpieszam człowieka w kolejce i rzucam, że jeśli nie może znaleźć tego grosza, to mu dołożę, byle by nie blokował… Wiem przecież co zaraz się wydarzy!
A będzie tak: gdy tylko radiowóz stanie pod sklepem, zaczną się komentarze: że policja przyjechała, a ciekawe do kogo, może jakiś złodziej, o jakaś cywilna wyszła i dała policjantowi zawiniątko – ciekawe co w nim jest? Patrzeć tylko, jak zaczną jeden z drugim wyjmować telefony i nagrywać tę nieszczęsną scenę wręczania bułki z serem, sałatą i przywiędłym ogórkiem.
Wychodzę ze sklepu. W ręku mam „towar”. Uczucie niezapomniane – jakbym przemycała co najmniej kilogram kokainy! Rozglądam się, by było jak najmniej świadków akcji. Co chwila ktoś przechodzi. Jestem w stresie – mam nadzieję, że obejdzie się bez świadków. Ściskam w ręku tę nieszczęsną bułkę. Patrzę – podjeżdża radiowóz. Wrzucam „towar” przez jeszcze otwierającą się szybę. Na pięcie odwrót i pędzę co tchu w przeciwnym kierunku.
Zwykła kanapka, a tyle adrenaliny. Nasze życie jest jednak jakieś inne.
Źródło: https://www.facebook.com/repiterka/